Wywiad z Bogdanem Wicińskim
Michał Śliwiński: Od lat zarządza Pan wielka spółką, regularnie lata do Chin, ma mnóstwo rzeczy i odpowiedzialności na głowie. Czy udało się Panu wypracować sobie jakiś specjalny rozkład tygodnia, który usystematyzowałby pracę? Wiele ludzi praktykuje system, w którym każdy dzień przeznaczony jest na wykonywanie zadań z innej sfery (marketing, logistyka, spotkania itp.) i chwali go sobie.
Bogdan Wiciński: Chciałbym móc uporządkować sobie czas w ten sposób, ale niestety mi się to nie udaje. Zawsze coś pilnego i nagłego wyskakuje. Nie dałbym rady podzielić tygodnia wedle kategorii i zajmować się poszczególnymi aspektami tylko w wybrane dni. Działam raczej na zasadzie potrzeby chwili.
W innych realiach miałoby to oczywiście sens, ale nie jestem w stanie rozplanować swojej pracy w ten sposób. Zajmuje się bieżącymi operacjami, a moja firma jest jak płynna masa, która musi szybko i elastycznie przystosowywać się do dynamicznych zmian na rynku.
Michał: Ściśle współpracuje Pan z chińskimi producentami. Część czasu spędza Pan w Azji, ma Pan dwa numery telefonów komórkowych: chiński i polski. Jak wygląda życie dzielone między te dwa kraje?
Bogdan Wiciński: Nie jest łatwo. Podróże do Chin negatywnie odbijają się na moim zdrowiu i samopoczuciu. Słabo znoszę różnice czasowe oraz te związane z kuchnią, wodą, poziomem zanieczyszczenia powietrza. Taki wyjazd wiąże się z 24 godzinami w samolocie w jedną stronę, potem tyle samo w drugą. Na miejscu − zmęczenie, stres i pośpiech (bo pewne rzeczy trzeba szybko pozałatwiać i nie popełnić błędu).
Częste podróże w tamte strony dają mi się we znaki, czuję się coraz bardziej zmęczony.
Michał: Czy jest szansa na to, żeby ograniczyć te wyczerpujące wyjazdy?
Bogdan Wiciński: Już w tej chwili staram się podróżować do Chin jak najrzadziej się da. Ograniczam delegacje do minimum, na jakie pozwalają warunki biznesowe. Powiem szczerze, że najchętniej w ogóle bym tam nie jeździł.
Michał: Mówi Pan o negatywnych konsekwencjach wyjazdów do Chin. A co z ludźmi? Jak robi się interesy z Chińczykami?
Bogdan Wiciński: Chińczycy bywają cukierkowi, do bólu uprzejmi − uważam, że czasem nieszczerze. Gdy spędzi się z nimi więcej czasu i lepiej ich pozna, można wnioskować, że traktują Europejczyków z wyższością.
Michał: A co z kulturą biznesową?
Bogdan Wiciński: Nie zaobserwowałem takowej. Liczy się zysk i pieniądz − tu i teraz. O przyszłość się raczej nie martwią, są pewni swojej pozycji na świecie. Moje doświadczenia pokazują też, że słowo niewiele jest warte − są raczej niesłowni.
Make order and payment. Dopóki są spełnione te czynniki, chińscy biznesmeni pracują (czasem także udają, że pracują). W przeciwnym wypadku zapominają o ustaleniach i zobowiązaniach.
Michał: Zanim w 1998 roku założył Pan Mantę, studiował Pan w warszawskiej SGH i jednocześnie próbował sił w wielu branżach. Proszę opowiedzieć trochę o początkach swojej kariery zawodowej.
Bogdan Wiciński: Od najmłodszych lat związany byłem z komputerami i elektroniką. Mój pierwszy „biznes” prowadziłem już pod koniec podstawówki i potem w liceum. Udało mi się wtedy zarobić pierwsze pieniądze na warszawskiej giełdzie komputerowej. Potem była wytwórnia nagraniowa − B.E.A.T Records, imprezy… Pisałem też artykuły do pisma Secret Service.
Michał: Tak, pamiętam ten magazyn :) Proszę powiedzieć, dlaczego zostawił Pan branżę muzyczną?
Bogdan Wiciński: Nie było z tego pieniędzy i nie pasowało mi środowisko muzyczne − to nie do końca był mój świat. Moja pasja to handel − w tym się najlepiej odnajduję. Jest to środowisko agresywne, dynamiczne, nastawione na walkę i rywalizację.
Michał: Potem były próby pracy na etacie?
Bogdan Wiciński: Tak, chyba ze trzy :). Ale ja nie nadaję się do pracy dla kogoś i „pod kimś”. Jestem urodzonym wojownikiem, przywódcą, liderem i nonkonformistą. Relacje służbowe nigdy mi nie wychodziły, bo nie akceptowałem narzucanego mi porządku i zawsze miałem swoje zdanie… Nie do końca słuszne i nie zawsze właściwe, ale je miałem. Uczciwie przyznaję, że nie znoszę sprzeciwu i nie potrafię się na dłuższą metę podporządkować żadnemu przełożonemu.
Michał: A kiedy zorientował się Pan, że chce prowadzić firmę produkującą sprzęt elektroniczny? Kiedy zrozumiał Pan, że Manta to jest właśnie TO?
Bogdan Wiciński: Właściwie to nigdy. Skupiłem się po prostu na tym projekcie, na pracy nad nim i tak godzina po godzinie, dzień po dniu… Aż w końcu się okazało, że już 17 lat jestem w tym biznesie :)
Nie było takie momentu przebłysku, że to jest TO. Udawało się działać, rozwijać firmę, pokonywać przeszkody mniejsze czy większe i tak to się dalej kręci.
Michał: Czy w pewnym momencie Manta stała się Pańską pasją?
Bogdan Wiciński: Manta jest dla mnie zabawką − ale taką dla dorosłego faceta, nie chłopca. „Bawiąc się” nią, odpowiadam za ludzi oraz swoje czyny i decyzje. Jest także oczkiem w głowie sprawiającym dużo radości, ale powodującym również sporo smutku i stresu. Jest w końcu także notorycznym wyzwaniem.
Michał: Największe wyzwanie było pewnie na początku, kiedy musiał Pan wypracować sieć kontaktów z chińskimi partnerami i wszystkie związane z tym procesy logistyczne?
Bogdan Wiciński: Wiem Pan co? Rynek był wówczas chłonny i nie tak konkurencyjny, jak dziś. Może Pan więc sądzić, że było to wyzwanie, ale ja określam to raczej jako zapełnienie pewnej „dziury”, która powstała w wyniku popytu. I mnie się akurat w danym momencie, w danym czasie udało wstrzelić i zaistnieć.
Jeśli chodzi o logistykę, to im bardziej jestem świadom, o co chodzi, jak to wszystko działa, tym lepiej rozumiem, jak poważne jest to wyzwanie i jak wiele czynników i elementów składowych wpływa na całokształt. I podczas gdy teraz zdaję sobie z tego sprawę, za 5-10 lat wszystko się zmieni, a ja będę do tego podchodził z zupełnie innej perspektywy… Ogólnie lekko nie jest…
Michał: Podobne zależności obserwuję w mojej − dużo mniejszej − firmie. Wraz z rozwojem biznesu okazuje się, że to, co wiedziałem wcześniej, już po roku lub dwóch latach staje się nieadekwatne i trzeba praktycznie wszystkiego uczyć się od nowa. Im głębiej w las tym więcej drzew, prawda?
Bogdan Wiciński: Dokładnie. Trzeba się też przystosowywać na każdym etapie, w każdym momencie, w każdym miejscu do realiów. A jeśli tylko istnieje taka możliwość − wyprzedzać je.
Michał: Czy taktyka „dopasowywania się do realiów” sprawdza się także w życiu „pozabiznesowym”?
Bogdan Wiciński: Moim zdaniem jest to podstawa naszej egzystencji. Wiąże się z ciągłymi przemianami i postępem technologicznym. Na przykład dziś przy pomocy smartfona lub tableta załatwiam miliony czynności, które kiedyś były czasochłonne. Wysyłanie maili, dokonywanie płatności, komunikacja − to wszystko odbywać się może przy pomocy jednego urządzenia. Bez niego życie dalej by się toczyło, ale polegałoby na innych czynnościach. Po prasę musiałbym jeździć do kiosku, książki nadal czytałbym w wersji papierowej, przelewy musiałbym wykonywać po odstaniu w ogonku na poczcie lub w banku. Dzięki dostosowaniu się do wciąż zmieniających się realiów, funkcjonuję zupełnie inaczej niż przed 10 laty.
Michał: Jakie inne narzędzia stosuje Pan, by zwiększać swoją produktywność i oszczędzać czas?
Bogdan Wiciński: To co wcześniej używało się w wersji analogowej, dziś przybrało formę elektroniczną, ale nadal się przydaje. Najczęściej eksploatowane przeze mnie aplikacje oprócz tych służących komunikacji to kalendarz, adresy/kontakty, mapy, nawigacja − np. NaviExpert.
Michał: A jak godzi Pan swoją pracę z życiem prywatnym?
Bogdan Wiciński: Rodzina stanowi przeciwwagę dla pracy, ale warto pamiętać także o swojej prywatności − czasie dla samego siebie. Bez tego na dłuższą metę ani praca ani w ogóle życie, z mojego punktu widzenia, nie miałoby sensu.
Michał: Gdzie w tym wszystkim są pieniądze?
Bogdan Wiciński: Są nagrodą za uczciwą i dobrze wykonaną pracę. Jeśli się pojawiają, to znaczy, że robota była poprawnie zrobiona, jeśli ich nie ma, popełniono błędy. Finanse nigdy nie były dla mnie głównym motorem napędowym w pracy. Może na początku prowadzenia działalności, gdy nie rozumiałem jeszcze sensu egzystencji…
Michał: Wróćmy do rodziny. Jak udaje się Panu wygospodarować czas dla najbliższych?
Bogdan Wiciński: Jak jestem, to się udaje, gorzej jak mnie nie ma. Niestety przez większość czasu mnie nie ma, wobec czego jest bardzo ciężko. Dzieci tęsknią, ja tęsknię. Nie widzą ojca. Po powrocie zawsze staram się swoją nieobecność zrekompensować, ale nie zawsze się udaje. M.in. ze względu na kwestie, o których wspominałem à propos podróży do Chin. Wracam zmordowany 24-godzinną podróżą, stęsknione dzieci chcą się bawić, a ja nie jestem w stanie dać im tyle uwagi i sił, ile oczekują. Mimo to, staram się ten balans znaleźć.
Michał: A w jakim wieku są Pana dzieci?
Bogdan Wiciński: Syn ma dwa i pół roku a córka siedem i pół.
Michał: To podobnie do moich córek :) A jak wygląda Pana zwykły dzień?
Bogdan Wiciński: Wstaję wtedy, gdy się obudzę lub gdy dzieci poczują głód :) Zwykle jest to między godziną 7. a 8. Jeżeli córka ma być w szkole na 8:00, to wstajemy nie później niż o 7:00. Piję kawę, robię śniadanie dzieciom, potem sobie i zaczynam poranną toaletę. Poranki są zawsze jednakowe.
Po odwiezieniu dzieci do szkoły lub przedszkola, jadę do biura. Pracę kończę około 17:00, jeśli nie mam żadnych planów lub zobowiązań na mieście, w domu pojawiam się miedzy 18. a 19. Spędzam czas z dziećmi dotąd aż nie pójdą spać. To tyle fizycznie. Jednak duchem jestem w pracy od 6:00 do 24:00, bo gdy odczuwam duży stres i napięcie, to budzę się bardzo wcześnie, czasem nawet o 4:00 i od razu zaczynam wymianę korespondencji i rozmowy z dostawcami. Zdarza mi się ładować telefon trzy razy w ciągu jednego dnia.
Maile sprawdzam w pracy oraz po powrocie do domu, leżąc już w łóżku. Zrezygnowałem z oglądania telewizji; radia słucham w samochodzie i podczas porannej toalety.
Jednak w związku z tym, że często wyjeżdżam, taka sielanka zdarza się przez 3-4 miesiące w roku. Będąc za granicą, praktycznie nie śpię, tylko notorycznie pracuję przez 18-20 godzin na dobę.
Michał: To musi być bardzo męczące. Dobrze, że choć przez te kilka miesięcy w roku udaje się wieść „sielankowe” życie.
Bogdan Wiciński: Wie Pan, to działa trochę na zasadzie błędnego koła, bo gdybym nie miał rodziny, to by mi się nie chciało przez 17 lat zarządzać Mantą. Nie widziałby w tym wtedy najmniejszego celu ani sensu. Prawdopodobnie poddałbym się po 10 latach, może nawet wcześniej… Bez rodziny bym sobie takiego życia nie wyobrażał − przychodzić do pracy, zarabiać pieniądze… Po co? Sztuka dla sztuki? :)
Michał: Jakim jest Pan szefem? Co jest najważniejsze w zarządzaniu zespołem? Jak motywuje Pan swoich ludzi do działania?
Bogdan Wiciński: Nie wiem. W zależności od humoru − lubianym lub też nie. Jednak z perspektywy czasu wydaje mi się, że ludzie doceniają mnie za pewne cechy. Szczerze powiedziawszy, nie dbam o to, czy mnie lubią czy nie. Ważny jest interes firmy.
Pracowników staram się motywować przykładem i uczciwym podejściem do życia. Nie kłamię, nie zmyślam, nie żyję w świecie fantazji. Staram się zachęcać współpracowników demonstrując własną energię i zaangażowanie oraz chęć rywalizacji i bycia zwycięzcą na każdym polu. W zespole najważniejsza jest świadomość tego, co znaczy zespół, i że się jest jego istotną częścią, ale nie głównym ogniwem.
Michał: Czy na koniec mógłby Pan służyć kilkoma wskazówkami osobom, które chciałyby otworzyć własny biznes? Co jest najważniejsze podczas wchodzenia na rynek?
Bogdan Wiciński: Najważniejszy jest moim zdaniem pomysł, którego nie skopiują inni. Bycie pierwszym daje gigantyczną przewagę i szanse egzystencji rynkowej. Sukcesem niech będzie to, że mała firemka może funkcjonować i wciąż się rozwijać na piekielnie konkurencyjnych rynkach, które nie lubią nisz i spokoju.
Nie ma też sensu naśladować innych i podążać ich tropem. Powielanie biznesu, licząc, że a nuż mi się uda, nie wróży żadnego sukcesu.
Kolejnym czynnikiem są stalowe nerwy i wytrwałość. Mało kto po setnej czy tysięcznej porażce potrafi wstać, otrzepać się i iść dalej.
Michał: Ale przedsiębiorca powinien umieć tak właśnie się zachować.
Bogdan Wiciński: Tak. Biznes to wzburzony ocean w czasie sztormu, najeżony milionami raf i z widocznością ograniczoną do zera. Wiemy, że sztorm się skończy i że gdzieś jest brzeg, ale wiemy też, że po pięknej pogodzie znów przyjdzie burza.
Trzeba się też liczyć z bardzo dużym prawdopodobieństwem porażki i nie można się od razu poddawać.
Najważniejsze jest to, że nie każdy się nadaje do bycia przedsiębiorcą i nie każdy ma wrodzone zdolności i predyspozycje. Z tym albo się człowiek rodzi, albo nie i nikt nie ma na to wpływu. Każdy z nas ma inny dar, który należy wykorzystać, rozwijać.
Obejrzyj wywiad z Bogdanem Wicińskim: